Zakon w Chevetogne został założony został w 1925 przez mnicha z opactwa benedyktynów Lamberta Beauduin. Mnich ten, gdy poznał chrześcijański Wschód, zdał sobie sprawę, jak bardzo podzielone są Kościoły, i zaczął pracować nad założeniem klasztoru poświęconego jedności chrześcijan. Dlatego tenże klasztor jest miejscem spotkania tradycji wschodu z zachodem.Oba obrządki chrześcijańskie: grecki i łaciński, współistnieją tu koło siebie w postaci dwóch kościołów i dwóch tradycji, propagując pojednanie wszystkich chrześcijan bez względu na wyznanie. W wieku 40 lat uświadamiam sobie, że istnieją miejsca służące pojednaniu chrześcijan między sobą.
O monasterze w Chevetogne dowiaduję się z jednej z grup na facebooku. Jestem zaskoczona, ponownie zresztą i mam nadzieję, że nie ostatni raz, że taki piękny budynek stoi praktycznie pod moim nosem i nic do tej pory o nim nie wiedziałam. Obiecuję sobie podjechać przy okazji. Pierwsza próba z Iwoną po wizycie w Halte Royale nie udaje się, bo jesteśmy ograniczone czasowo. Wreszcie nadchodzi dzień, gdzie zew odkrywczyni daje o sobie znać. Wsiadam w auto. Drogę znam bardzo dobrze. Tuż obok monasteru znajduje się ogromny park Domaine de Chevetogne, który odwiedzam często w wakacje z dziećmi. Dziwię się, że nigdy nie zwróciłam uwagi na znak z napisem: Monastere.
Już po chwili za drzewami ukazują się pierwsze budynki, zaraz potem mały cmentarz. Moją uwagę przykuwa ogromne drzewo i leniwie o nie oparty znak, na którym widnieje napis: tout les direction, (wszystkie kierunki). Podjeżdżam bliżej. Na parkingu pusto. Przed budynkiem stoi tylko podnośnik i jakieś stare auto. Poza śpiewającymi ptakami, miejsce wygląda jak opuszczone. Dostrzegam na drzwiach tabliczkę, że wejście jest obok. Otwieram ciężkie drewniane drzwi i dostaję się do budynku. Na wprost po lewej moją uwagę przyciąga duży sklep, cały oszklony, mniemam, że jest zamknięty, bo światła zgaszone i drzwi zamknięte, ale na drzwiach wisi kartka, żeby zwrócić się do portierni. Odruchowo odwracam głowę w prawo i dostrzegam obserwujących mnie dwóch mnichów zza dużej szyby portierni. Speszona podchodzę i pytam, czy mogę zwiedzić kościół? Mnich z długą brodą i uśmiechem na twarzy zgadza się. Informuje mnie, że jest tam ciemno. Mówi, że na prawo są schody i mam wejść na górę, żeby dojść do kościoła.
Krypta zakonu w Chevetogne
Idę przed siebie, schodów nie ma, ale na lewo zauważam jakieś ciemne pomieszczenie, które przypomina te widziane w internecie. Wchodzę, myśląc, że pewnie coś źle zrozumiałam, że może mnich mówił: na lewo, a ja zrozumiałam: na prawo i że wcale nic nie mówił o schodach. Jest ciemno jak w jamie, czy krypcie. Po lewej i prawej – tylko małe okienka. Każdy centymetr ściany pokryty jest malowidłami. Pachnie kadzidłem, jakby dopiero co skończyły się jakieś obrzędy. Zaczynam robić zdjęcia. Światło jest za słabe, a lampa błyskowa odbiera temu miejscu cały urok. Próbuję doświetlić sobie trochę telefonem – na marne. Znajduję przełącznik, zapalam światło, ale zapala się tylko jeden żyrandol. Pstrykam parę zdjęć i szybko gaszę. Szukam na ścianach innych przełączników. Czuję się jak złodziej buszujący w czyimś domu. Boję się, że ktoś mnie wyprosi za zapalanie światła. Atmosfera tego miejsca jakby go nie lubiła.Wreszcie dostrzegam sznurek zwisający z żyrandola. Pociągam za sznurek i nastaje jasność! Teraz chodzę od żyrandola do żyrandola robiąc zdjęcia.
Wychodząc z pomieszczenia zauważam tabliczkę z napisem “krypta”. Dociera do mnie, że to nie był kościół, który chciałam odwiedzić. Po prawej stronie długiego korytarza znajdują się podwójne drzwi. Otwieram je, a za nimi znajduję jednak schody. Kto szuka, ten znajdzie.
Kościół bizantyjski przy zakonie w Chevetogne
Wchodzę powoli na górę. Jestem podekscytowana. Krypta zrobiła na mnie wrażenie. Mam przeczucie, że kościół może mnie zaskoczyć. Wchodzę schodami do góry. Kościół wyłania się przede mną z każdym krokiem. Bogato zdobione ściany i ogromna kopuła obejmująca wnętrze kościoła, zapierają mi dech w piersiach. Kiedy z małego wąskiego pomieszczenia przechodzisz do dużego i wysokiego, to zaskoczenie, które się pojawią, to sekundowe uczucie bezmiaru, to odczuwanie architektury. Kościół bizantyjski w Chevetogne daje się zdecydowanie odczuć.
Uwagę przyciągają skromne drewniane ławki stojące na wyślizganej kamiennej podłodze. Podłoga zdaje się świecić. To światło wpadające przez okna na szczycie kopuły odbija się od podłogi i doświetla pomieszczenie.
Podchodzę do ogromnej ikony. Pali się jedna świeczka. Zapalam jeszcze trzy. Ikona nabiera złotego blasku. Siadam na ławce. Jestem sama. Zaczynają bić dzwony. Zastanawiam się nad znaczeniem malowideł. Wyrzucam sobie jak zwykle, że się nie przygotowałam. Zreszta malowideł jest tu przynajmniej kilkadziesiąt. Opowiadanie o nich jest z pewnością zadaniem przewodnika, z którym podobno można się umówić. Robię zdjęcia i filmy. Jest ciemno, ale nie tak jak w krypcie. Spędziłam tam prawie godzinę nie mogąc nacieszyć oczu kolorami i kunsztem malowideł.
Wracam na dół. Chciałam zrobić zakupy w sklepie, ale w portierni nikogo nie ma. Wychodzę na zewnątrz poszukać drugiego kościoła rzymskokatolickiego. Obchodzę monaster i nie znajduję wejścia. Robię parę zdjęć budynkom i na cmentarzu, ale dość szybko przegania mnie deszcz.
Postanawiam wrócić do sklepu, bo chciałam kupić kadzidła i płytę z muzyka liturgiczna w wykonaniu chóru mnichów, którzy zamieszkują klasztor. Niestety nadal nikogo nie ma w portierni. Brakuje mi odwagi, aby przeszukiwać klasztor w poszukiwaniu kogoś, kto mi otworzy sklep. Postanawiam wracać do domu, a do monasteru przyjechać na jedną z liturgii, które odbywają się tu regularnie. Mam sentyment do śpiewu w języku starocerkiewnym i chętnie bym go posłuchała.
Więcej informacji o monasterze możecie uzyskać na stronie:http://bit.ly/38ac77y
Adres:http://bit.ly/3uXZPZP